Napady… śmiechu
Napad na bank to dla wielu złodziei ukoronowanie przestępczego fachu. Rzezimieszek, który rozpruwa potajemnie bankowy skarbiec (jak nasz rodak „Szpicbródka”) lub szturmuje bank z bronią w ręku w biały dzień (niczym osławiony John Dillinger) staje się legendą półświatka, a często też bohaterem masowej wyobraźni. Nie zawsze jednak skok się udaje. I to wcale nie dlatego, że złodzieje wpadają w ręce policji.
W poprzednich odcinkach cyklu „Finanse z lamusa” przybliżaliśmy wam historie słynnych napadów i ich okrytych złą sławą sprawców. „Wielki napad na pociąg” w Wielkiej Brytanii czy też rabunek z banku w dolnośląskim Wołowie to przykłady udanych skoków. Na każdy udany napad przypada pewnie masa porażek. A to pracownicy uruchomią alarm, a to znów samochód przygotowany do ucieczki nie odpali. To trywialne powody. Znajdziemy jednak i takie próby kradzieży z banku, która do skutku nie doszły z mniej ortodoksyjnych, ale za to dość zabawnych powodów.
Na złodzieju czapka niewidka gore
Zaczynamy od wizyty w Iranie. Pochodzący z Teheranu złodziejaszek marzył o spełnieniu marzenia każdego przestępcy – chciał stać się niewidzialny dla wymiaru sprawiedliwości. Niewidzialny dosłownie. Lokalny „czarodziej” załatwił sprawę za sprawą „zaklęcia”. Zainkasował za to 5 mln riali (czyli ok. 625 dolarów). Wyposażony w magiczną moc niewidzialności złodziej wparował więc do banku w biały dzień i na oczach świadków skierował się do skarbca. Natychmiast został obezwładniony, co chyba nie jest zaskakujące. Dziwić może natomiast reakcja samego pechowego sprawcy, który żądał od policjantów, aby pozwolili mu się policzyć z magiem-oszustem. Do zdarzenia doszło w 2002 roku.
Po siódme: nie kradnij (z GPS na kostce)
Garry Lee Damon z Santa Clara w Kalifornii nie jest przyjemnym typem. W 2009 roku został aresztowany pod zarzutem napaści na tle seksualnym. Lee Damonowi daleko też do miana geniusza. Po zatrzymaniu policjanci założyli mu na kostkę nadajnik GPS, aby móc zlokalizować jego miejsce pobytu. Bandyty niewiele to obeszło (albo słabo znał zasady działania tego dziwnego ustrojstwa przypiętego do nogi) bo postanowił… napaść na bank w kilka dni po aresztowaniu. Tak, z GPS na kostce. Finał tej historii jest chyba oczywisty.
Pistolet? A komu to potrzebne? Po co?
Słuchając medialnych relacji z napadów na banki często możemy dowiedzieć się, że przestępca sterroryzował obsługę placówki przedmiotem przypominającym broń palną. Zazwyczaj w takich przypadkach chodzi o zabawkę wyglądającą jak prawdziwy pistolet tudzież o spluwę wystruganą z mydła i pomalowaną pastą do butów. Czasami jednak zdarzają się drobne odstępstwa od normy. W 1984 roku Walter Strong z White Plains w stanie Nowy Jork ukradł 2 tys. dolarów, gdy pogroził kasjerce banku Village Savings… dojrzałą cukinią schowaną w kieszeni kurtki. Miłośnik warzyw szybko wpadł w ręce stróżów prawa, bo pochwalił się nietypowym, ale na pewno bogatym w witaminy orężem swemu sąsiadowi.
Diabeł tkwi w szczegółach
Taka rada: jeśli planujecie napad i macie zamiar wziąć replikę pistoletu, a nie podłużne warzywo, zadbajcie chociaż o to, aby ów „pistolet” był jak najbardziej podobny do prawdziwej broni. Gdyby niejaki Andrew Fernandez z Londynu wziął sobie to do serca, dziś nie siedziałby w więzieniu. A tak pan James Rowley rozpoznał w groźnie wyglądającej pukawce zabawkę i plan skoku Fernandeza legł jak domek z kart. Bywa i tak.
Klient i złodziej w jednej osobie
W kwietniu 2002 roku niejaki Alvin Jumpp, z zawodu nauczyciel w liceum, napadł na filadelfijski bank Mount Laurel Farmers & Mechanics i uciekł z łupem o wartości ponad 10 tys. dolarów. Historia jakich wiele? Ależ skąd! Sprytny inaczej rabuś uznał (poniekąd słusznie), że takiej sumy pieniędzy nie powinno się trzymać w materacu, więc postanowił… wpłacić małą fortunę do banku. Tego samego, z którego wcześniej ją ukradł! Poszedł tam następnego dnia po napadzie! I był bardzo zdziwiony, gdy obsługa rozpoznała specjalne znaczone banknoty i wezwała policję.
„Uwielbiam, gdy wszystko idzie zgodnie z planem”
Tej maksymy płk. Johna „Hannibala” Smitha z kultowego serialu „Drużyna A” nie znał drobny złodziejaszek z niemieckiego Osnabruck. Wiadomo, że szczegółowe przygotowanie skoku, rozpoznanie terenu itd. to podstawa udanego napadu. Nasz „bohater” widocznie wolał pójść na żywioł. W maju 2011 roku wpadł do banku z repliką pistoletu i zażądał od kasjera 10 tys. euro. Szkopuł? Owszem, w wybranym przez złodzieja miejscu mieścił się bank, ale siedemnaście lat wcześniej. W dniu napadu było tam centrum fizjoterapii, a kasjer okazał się być recepcjonistą. Gdy złodziej zorientował się, że zagubił się nieco w czasie i przestrzeni, wystrzelił na ulicę jak postrzelony. Na zewnątrz zmusił jednego z przechodniów do opróżnienia konta w pobliskim bankomacie. Uciekł, aby zostać zatrzymanym przez niemiecki wymiar sprawiedliwości jeszcze tego samego dnia.
Złośliwość rzeczy martwych
Na koniec sprawa bardzo świeża, bo sprzed kilku dni. Odchodzimy od napadów na banki, bo złodziejaszek ze stanu Queensland w Australii celował niżej – chciał „skroić” bankomat. Przygotował się solidnie, bo pod sklep podjechał pickupem, którym zapewne chciał wywieźć ciężkie urządzenie, żeby na spokojnie rozpruć je w jakimś ustronnym miejscu. Któż pomyślałby, że plany pokrzyżuje mu niewinny stojak na okulary. Zresztą popatrzcie sami.